Rodzice Ramana Pratasiewicza: "Nie mamy prawa oczekiwać od niego bohaterstwa"© East News | Krzysztof Kaniewski

Rodzice Ramana Pratasiewicza: "Nie mamy prawa oczekiwać od niego bohaterstwa"

Dla świata - więzień białoruskiego reżimu. Dla samego Łukaszenki – wróg wart porwania samolotu. Dla rodziców – Romuś. Syn. Natalia i Dmitrij Pratasiewiczowie opowiadają, jak Raman z wzorowego ucznia ze stypendium Łukaszenki stał się jego wrogiem numer jeden.

Tatiana Kolesnychenko, Patryk Michalski, Wirtualna Polska: Miesiąc temu wasz syn wpadł w ręce reżimu Łukaszenki.

Natalia Pratasiewicz: Od dnia porwania samolotu z Ramanem jesteśmy zagubieni, zestresowani, ciągle czujemy lęk o niego. Padam ze zmęczenia, w nocy zasypiam może na dwadzieścia minut. Wydaje mi się, że to jest po prostu koszmar. Potem wybudzam się i zaczynam rozumieć, że niestety to wszystko dzieje się naprawdę. Nie życzę tego nawet wrogom.

Raman trafił do aresztu śledczego KGB w Mińsku. Dostajecie od niego listy?

Natalia Pratasiewicz: W ubiegłą sobotę dostaliśmy pierwszy list. Raman zaadresował go do całej rodziny. Przesyłka przyszła na adres w Mińsku, gdzie mieszka nasza córka. Od razu zrobiła zdjęcie i mi przesłała.

Co napisał?

Natalia Pratasiewicz: Podkreślał, że bardzo potrzebuje słów wsparcia. Potwierdził, że dostał nasze poprzednie listy. Ciągle je czyta, raz po raz, słowo po słowie. Prosił, żebyśmy pisali do niego, opisując najmniejsze drobnostki, bo bardzo go to cieszy.

Było też kilka słów do mnie, żebym się nie martwiła. Prosił, żebym się trzymała, bo on się trzyma. Mój synek zawsze mnie chronił i nawet teraz to robi. Narysował też serduszko i napisał, że bardzo nas kocha.

Wspominał, jak jest traktowany?

Natalia Pratasiewicz: Napisał, że nie ma przemocy. Oczywiście, nie wierzę w to. Wszystkie listy z więzienia są cenzurowane. Gdyby o tym napisał, list nie ujrzałby światła dziennego.

Już na pierwszym nagraniu z aresztu widać, że Raman był bity. Pod warstwą maskującego makijażu miał spuchnięty i pożółkły cały policzek. Nos albo złamany albo przetrącony. Oprócz tego rany na czole.

Wiecie, że kiedy adwokat zapytał go, dlaczego ma ranę na czole, to on odpowiedział, że sam ocierał się o ścianę!? Raman po prostu nie może otwarcie mówić o swoich warunkach. Każde spotkanie z adwokatem odbywa się w obecności straży, pod nadzorem kamer. Nawet notatki są sprawdzane.

Adwokatka Ramana przekazuje wam wieści o nim?

Natalia Pratasiewicz: Tak, to jest jedyne źródło, z którego możemy się dowiedzieć, jak wygląda. Na Białorusi prawnicy zostali sprowadzeni do roli łącznika między osadzonym a resztą świata. Wszyscy białoruscy adwokaci zostali związani klauzulą poufności. Nie mogą wypowiadać się publicznie na temat spraw, które prowadzą. Jeśli coś zdaniem władz okaże się nie tak, mogą zostać pozbawieni prawa wykonywania zawodu i trafić do więzienia.

Możecie przekazywać Ramanowi przesyłki?

Natalia Pratasiewicz: Tylko najpotrzebniejsze rzeczy, choć i z tym jest duży problem. Paczkę może przekazać wyłącznie najbliższa rodzina, czyli nasza córka. Okazało się, że według białoruskiego prawa do najbliższej rodziny nie zaliczają się już dziadkowie. Nie mogliśmy przekazać synowi książek, bo strażnicy boją się, że będą w niej zakreślone litery i w ten sposób zostanie przemycona jakaś wiadomość. Dlatego moja mama chciała mu przesłać pieniądze na rachunek, żeby sam mógł je zamówić. Pierwszy przelew nie doszedł, a kiedy próbowała zrobić drugi, okazało się, że rachunek jest zablokowany. Raman jest więc w pełnej izolacji. Trafiają do niego ubrania, które przekazywaliśmy. Adwokatka opisała ostatnio, że miał na sobie koszulkę i szorty, które były w paczce. Nasza córka przekazała mu głównie odzież, środki higieny i smakołyki. Romuś bardzo lubi słodycze.

14 czerwca Raman pojawił się na propagandowej konferencji prasowej białoruskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Zaprzeczył, że był torturowany i zwrócił się do was ”Mamo, tato, nie martwcie się. U mnie jest wszystko dobrze, naprawdę”. To was uspokoiło?

Natalia Pratasiewicz: Oczywiście, że nie. Zbyt dobrze znam Ramana, żeby w to uwierzyć. Widziałam jego twarz, to, jak próbował się trzymać. Widziałam, jak drgała mu powieka. To nie jest jego mimika.

Raman powiedział też, że media wami manipulują.

Dmitrij Pratasiewicz: To nie była konferencja, tylko propagandowa akcja władz, przekraczająca granice przyzwoitości. Obok ministrów i wojskowych posadzili 26-letniego dziennikarza, który stał się wrogiem Łukaszenki. Wykorzystali naszego syna. Wszystko, co wtedy powiedział Raman, było nieprawdą.

W słowa Ramana nie uwierzyła też niezależna dziennikarka Taccjana Karawiankowa, która obserwowała to wystąpienie z bliska. "Współczuję panu, tak jak współczuje panu wielu ludzi, wielu kolegów dziennikarzy. Proszę się trzymać i po prostu to przeżyć" – powiedziała.

Dmitrij Pratasiewicz: W telewizji państwowej tego fragmentu nie pokazali. Nie mamy prawa oczekiwać od Ramana bohaterstwa. Doskonale wiemy, gdzie nasz syn po tym wrócił. Jest w areszcie KGB. Tam ludzie szybko przyznają się do wszystkiego. Nawet do rzeczy, których nie popełnili. Na pierwszym opublikowanym nagraniu było widać nie tylko ślady pobicia, ale i tortur. Lekarze zwracali uwagę, że Raman miał na szyi ślad od duszenia.

My - jako rodzice - nie uwierzyliśmy w ani jedno słowo. To już czwarte wystąpienie z jego udziałem. Dla nas to jedyny sposób, żeby go zobaczyć. To dowód na to, że Raman żyje. Dlatego patrzymy na obraz, ale wyłączamy dźwięk.

Już podczas "wywiadu" Ramana dla państwowej telewizji było widać, że mówi to, co oni chcą usłyszeć. Wykorzystano to jako element nacisku na całą opozycję. Poprzez Ramana zaatakowali wszystkich i to hasłami, które już wcześniej się pojawiały. Przekaz do narodu jest taki: Patrzcie, taka jest opozycja - funkcjonuje za pieniądze Zachodu i ciągle kłóci się między sobą.

Jak mogą go szantażować?

Dmitrij Pratasiewicz: Sam Raman znajduje się pod ciągłym psychologicznym i fizycznym naciskiem. Myślę, że jest nam ciężko sobie wyobrazić, jakie metody zostały przeciw niemu wykorzystane. Ale każde takie nagranie to nieznośny ból dla naszej rodziny.

Natalia Pratasiewicz: Raman podczas tej niby-konferencji powiedział: "Mamo, tato, możecie wrócić na Białoruś". On by tak nie powiedział, bo tuż przed porwaniem wiele razy rozmawialiśmy o tym, że bardzo tęsknię za domem. Na Białorusi wciąż mieszka moja córka i moi schorowani rodzice, jestem ich jednym dzieckiem. Niewyobrażalnie tęsknię za domem, ale syn zawsze powtarzał "Mamo, kategorycznie nie możesz wracać, oni cię aresztują, jak tylko znajdziesz się na granicy".

Mogą go straszyć przemocą wobec Sofii – jego dziewczyny – która jest w tym samym areszcie. Albo wobec reszty rodziny. W grę może wchodzić wszystko. Wiemy, że jej prawnicy zaskarżyli bezpodstawne aresztowanie, ale skarga została odrzucona. Stawiają jej niemal te same zarzuty co Ramanowi. Jestem w ciągłym kontakcie z mamą Sofii. Jest załamana, codziennie płacze.

Poznaliście Sofię?

Natalia Pratasiewicz: Niestety, nie. Domyślaliśmy się, że Raman ma dziewczynę, ale oficjalnie dowiedzieliśmy się dopiero, kiedy polecieli razem wypoczywać do Grecji. Wtedy nam powiedział. Romuś nie jest zbyt wylewny, ale mama Sofii przekazała nam, że córka w liście prosiła, by nie winić Ramana za to, co się stało. Zapewniała, że zrobił wszystko, żeby ją chronić. Pisała o miłości i prosiła, żeby nikt nie dotykał ich rzeczy, które zostały w Wilnie, gdzie mieszkali. Jeśli to ona pierwsza zostanie uwolniona, to chciałaby, żeby rzeczy Ramana zostały u niej.

Jakim dzieckiem był Raman?

Dmitrij Pratasiewicz: Jak wszystkie dzieci, lubił rozrabiać. Zawsze miał dużo przyjaciół i był kontaktowy. Czasami jednak musiałem go wyganiać z domu, żeby pograł w piłkę na podwórku. On upierał się, że nie może, bo musi przygotować się do sprawdzianu.

Natalia Pratasiewicz: Mąż był wojskowym, więc wychowywanie dziecka było głównie moim zadaniem. Można powiedzieć, że Romuś był synem swojej mamy. Byliśmy bardzo blisko.

Kiedy miał 4 lata, nauczył się czytać, później połykał książki. Zawsze miał talent do języków.

Dmitrij Pratasiewicz: W swoim pokoju miał całą ścianę zastawioną książkami. Czytał wszystko jak leci. Jako dziecko lubił Harry’ego Pottera.

Natalia Pratasiewicz: Do dziewiątej klasy uczył się z wyróżnieniem, jeździł na międzynarodowe olimpiady. Potrafił w ciągu 6 minut rozebrać i złożyć komputer.

Potem dostał się do jednego z najbardziej prestiżowych liceów w Mińsku. W dziesiątej klasie napisał pracę na temat systemu chłodzenia satelitów i pojechał na konkurs do Sankt Petersburga. Odniósł sukces, a dyplom wręczał mu radziecki kosmonauta Gieorgij Grieczko.

Dmitrij Pratasiewicz: Kiedy wrócił, dostał nawet propozycję, by studiować w Rosji. Za osiągnięcia miałby uproszczone egzaminy wstępne.

Natalia Pratasiewicz: Jako uczeń ze szczególnymi osiągnięciami dostał nawet stypendium od Łukaszenki. Wtedy jeszcze nie interesował się polityką.

A kiedy się zainteresował?

Natalia Pratasiewicz: Był 2011 rok. Przez Mińsk przetaczały się akcje protestacyjne. Młodzież organizowała milczące demonstracje i różne inne wydarzenia. Pod koniec lata Raman z przyjaciółmi siedział na ławce w parku. Grali na gitarze. Traf chciał, że właśnie w tym parku odbywał się jeden z protestów. Nagle pojawił się OMON, demonstranci zaczęli uciekać.

Raman i jego przyjaciele zostali. Funkcjonariusze podbiegli do syna i jego przyjaciół. Wykręcili im ręce i aresztowali. Miał wtedy 16 lat.

Pytałam go potem, dlaczego. Odpowiedział, że nie jest owcą w stadzie i nic złego nie zrobił.

Ten przypadek odmienił jego życie. Raman pierwszy raz zobaczył, jak milicja tłucze pokojowo protestujących ludzi, jak wrzuca do radiowozów kobiety i osoby w podeszłym wieku. Przeżył szok, był przerażony niesprawiedliwością. Na komisariacie poznał dziennikarzy, którzy również zostali zatrzymani. Od tego czasu zaczął się obracać w tym środowisku.

Co się stało po tamtym zatrzymaniu?

Natalia Pratasiewicz: Dyrektor liceum Ramana zadzwonił i zaczął opowiadać, że to plama na honorze całej szkoły. Mówił, że Raman ma stypendium od prezydenta i musi mieć nieskazitelną reputację, a tu okazuje się, że angażuje się w działalność polityczną.

Nikt nie dochodził, co on robił w tym parku. Z góry uznano, że jest winny. W końcu odebrali mu stypendium od Łukaszenki, a po serii nacisków i przykrych rozmów zmuszono nas do zabrania syna ze szkoły. To był koszmar. Ostatnia klasa, zaraz miał zdawać na studia. Żadna szkoła w Mińsku nie chciała go przyjąć. Proponowali ewentualnie nauczanie indywidualne. Mówili, że Raman stwarza zagrożenie i może sprowadzić rówieśników na złą drogę.

Po wizycie u wiceministra edukacji udało mi się wybłagać, żeby Raman został przyjęty do najzwyklejszej szkoły u nas na osiedlu. Aby mógł skończyć szkołę, musiałam się zwolnić z Akademii Wojskowej i zatrudnić się w szkole, która go przyjęła.

Dmitrij Pratasiewicz: Mnie również wzywano na dywanik. W wojsku pytano, gdzie popełniłem błąd w wychowaniu syna. Nie popełniłem. Raman po prostu jest bardzo wyczulony na niesprawiedliwość. Kiedyś przeprowadziłem z nim męską rozmowę. Powiedziałem, że cokolwiek będzie robił, złe czy dobre rzeczy, zawsze to on będzie ponosił za nie odpowiedzialność. Zapewniłem go wtedy, że zawsze będę po jego stronie.

Wtedy u Ramana kształtowała się jego świadomość obywatelska. To człowiek, któremu nie jest obojętne, co dzieje się w jego własnym kraju. Przy tym nie wiem, czy syn miał kiedykolwiek określone poglądy polityczne. Myślę, że nie jest ani lewicowy, ani prawicowy. On po prostu chciał sprawiedliwości.

Natalia Pratasiewicz: Wszyscy widzieli, jak świecą mu się oczy, kiedy mówił o mediach. Bez problemu zdał na Białoruski Narodowy Uniwersytet Techniczny, choć słyszeliśmy groźby, że nigdzie się nie dostanie. Niecałe pół roku później zdecydował jednak, że chce studiować dziennikarstwo.

Dmitrij Pratasiewicz: Szukał siebie, próbował różnych rzeczy. To jest normalne. My oczywiście się martwiliśmy, ale jest takie indiańskie powiedzenie: można doprowadzić konia do wodopoju, ale nie można zmusić, by się napił. Staraliśmy się mu pomóc w tych poszukiwaniach.

Natalia Pratasiewicz: Studia dziennikarskie robił już zaocznie, bo wówczas zaczął pracować dla niezależnego portalu tut.by. Na trzecim roku został laureatem prestiżowego stypendium im. Vaclava Havla. Pojechał do Czech i Stanów Zjednoczonych. W drodze powrotnej spóźnił się na egzaminy. Nie miał technicznej możliwości, by dotrzeć na czas, wynikało to z rozkładu lotów. Przedstawił dowody, był gotów zdawać w każdym innym terminie, ale uczelnia nie dała mu szansy. W ciągu pół godziny został z niej wyrzucony. Wtedy zaczął pracować dla białoruskich mediów.

Powiedział wam, że jedzie relacjonować wojnę w Donbasie? Został tam ranny.

Natalia Pratasiewicz: Oberwał odłamkiem, miał ranę pod obojczykiem. To nie było nic poważnego, ale musieli go dwukrotnie operować, żeby nie dopuścić do zakażenia. Nam powiedział, że jedzie na Majdan. Widzieliśmy dużo jego zdjęć z Kijowa. Gdybym wiedziała, że pojedzie do Donbasu, stanęłabym w drzwiach i nie dałabym mu wyjść. Był tam jako dziennikarz, ale propagandowe media robią z niego neonazistę, opowiadając, że w Donbasie walczył.

W Mińsku i Moskwie Raman jest przedstawiany jako najemnik, który miał dołączyć do skrajnie nacjonalistycznego ukraińskiego batalionu "Azow".

Natalia Pratasiewicz: Bzdury. To, że walczył, zdementował nawet dowódca Azowa.

Jak zmieniały się wasze relacje z Ramanem, kiedy zaczął się angażować politycznie?

Natalia Pratasiewicz: Był taki okres, kiedy dochodziło do kłótni. W 2011 i 2012 roku prosiłam go, żeby był ostrożniejszy, bo przekreśli swoją przyszłość. A on mi odpowiadał, że od kiedy zobaczył taką niesprawiedliwość, nie może siedzieć z złożonymi rękami. Początkowo bardzo się martwiłam, płakałam. Potem zrozumiałam i przyjęłam, że taki jest jego sposób na życie.

Kiedy straciliście wiarę w Łukaszenkę?

Dmitrij Pratasiewicz: Przez 29 lat byłem wojskowym, z czego przez 25 służyłem pod dowództwem Łukaszenki. Za sytuację w kraju nigdy nie winiłem tylko jego. Jest masa urzędników różnego szczebla, którzy sprawiają, że życie na Białorusi wygląda tak, jak wygląda.

Mój światopogląd zmienił się w tamtym roku, kiedy zaczęła się kampania przed wyborami prezydenckimi, a wraz z nią fala aresztowań. To było nieprawdopodobne, że faworytów wyborczych wsadzano do więzienia. Władza bała się konkurencji.

Pan wykładał ideologię na Akademii Wojskowej. Na czym polegał ten przedmiot?

Dmitrij Pratasiewicz: W ogólnym pojęciu ideologia to nic innego jak propaganda, ale propaganda jest narzędziem władzy. W wojsku ideologia to kształcenie moralności. Uczyłem również wielu zagadnień humanistycznych, m.in. podstaw psychologii i kulturoznawstwa.

Kiedy pan przestał być wojskowym?

Dmitrij Pratasiewicz: Na początku maja Łukaszenka dekretem pozbawił 86 osób stopnia oficerskiego. W większości byli to wojskowi, którzy podobnie jak ja, przeszli już do rezerwy. Byłem zdziwiony. Nie prowadziłem wtedy żadnej działalności politycznej ani społecznej.

Ale pana syn już wtedy mieszkał za granicą i był ścigany listem gończym.

Dmitrij Pratasiewicz: To była zemsta. Nie znaleźliśmy innych przyczyn, dla których miałbym zostać ukarany. Ale nie czułem żalu. Już swoje odsłużyłem. Szkoda mi tylko chłopaków, którzy wciąż są w służbie. Myślę, że musi im być ciężko służyć reżimowi, wiedząc, że w każdej chwili mogą stracić stopień, emeryturę i w dodatku otrzymać łatkę "zdrajcy".

Kiedy postanowiliście wyjechać z Białorusi?

Natalia Pratasiewicz: Od początku zdawaliśmy sobie sprawę, gdzie pracuje Raman i z czym to się może wiązać. Do ostatniej chwili mieliśmy nadzieję, że nas to jednak bezpośrednio nie dotknie.

Na tydzień przed sierpniowymi wyborami prezydenckimi mąż został wezwany do KGB, gdzie usłyszał, że jeśli Raman nie zaprzestanie swojej działalności, zaczną się problemy dla całej rodziny. Wymienili każdego z osobna: nas, dziadków Ramana, siostrę.

Dmitrij Pratasiewicz: Z rozmowy jasno wynikało, że oni nie cofną się przed niczym. Żądali ode mnie, żebym pojechał do Polski i zmusił syna do zaprzestania działalności.

A panią straszyli? Przed wyjazdem pracowała pani w tajnej bibliotece.

Natalia Pratasiewicz: Ciągle widziałam podejrzane wozy i obcych ludzi na naszym podwórku. Moim zdaniem to byli tajniacy. Ale tak naprawdę wystraszyłam się dopiero, kiedy pojechałam do znajomych na działkę za miastem.

Siedzimy, pijemy kawę i nagle do jednego ze znajomych dzwoni telefon. Głos po drugiej stronie mówi: "Natalia Pratasiewicz znajduje się obecnie pod takim i takim adresem, czy zdajecie sobie sprawę, z kim się zadajecie?". Funkcjonariusz stwierdził, że jeśli znajomi na nas nie wpłyną, to będą mieli problem z prowadzeniem biznesu. Służby zaczęły grozić nawet naszym przyjaciołom. Wtedy zdecydowaliśmy, że wyjedziemy.

W planach było kilka tygodni. Akurat miałam urlop. Spędziliśmy dwa tygodnie w Kijowie, ale sytuacja w Mińsku tylko się pogorszyła.

Dmitrij Pratasiewicz: Dostawaliśmy sygnały, że jeśli wrócimy na Białoruś, to nas aresztują. Zrozumieliśmy, że na razie nie możemy wrócić do domu, że jesteśmy zakładnikami tej sytuacji. Późniejsze wydarzenia pokazały, że mieliśmy rację.

Wasza córka czuje się w Mińsku bezpiecznie?

Natalia Pratasiewicz: Bardzo się o nią martwię, ale ona tam ma swoje życie. Jest mężatką, kończy w tym roku studia. Zawsze trzymała się z dala od polityki, jest bardzo spokojnym i ułożonym człowiekiem. Innymi słowy, nie ma się do czego przyczepić. Ale teraz na Białorusi można trafić do aresztu za założenie czerwonych skarpetek do białych butów.

Staraliście się w Polsce o status uchodźców?

Natalia Pratasiewicz: Nie. Do ostatniej chwili mieliśmy nadzieję, że na Białorusi nastąpią zmiany.

Dmitrij Pratasiewicz: Nie chodziło o wybuch rewolucji czy jakieś inne gwałtowne wydarzenia. Po prostu wierzyliśmy, że władze w końcu zwrócą się w stronę ludzi. Ale okazuje się, że władza nie potrzebuje społeczeństwa, woli je zniszczyć.

Natalia Pratasiewicz: W mediach społecznościowych napisaliśmy do agencji, która pomogła nam znaleźć pracę w Polsce. Tak wylądowaliśmy we Wrocławiu. Byliśmy tam aż do ubiegłego miesiąca.

Co dalej?

Natalia Pratasiewicz: Będziemy walczyć. Jesteśmy w ciągłym kontakcie z prawnikami, tutaj i na Białorusi.

Dmitrij Pratasiewicz: Cały czas mamy nadzieję, że sytuacja zmieni się na lepsze. Nie jesteśmy politologami, żeby prognozować, jak potoczą się rządy Łukaszenki. Chcemy tylko jednego - żeby nasz syn wyszedł na wolność.

Apelowaliście do światowych przywódców, m.in. do kanclerz Niemiec Angeli Merkel i prezydenta Stanów Zjednoczonych Joego Bidena. Przyniosło to jakiś efekt?

Natalia Pratasiewicz: Uważam, że tak. Wielu polityków osobiście do nas dzwoniło, żeby przekazać wyrazy wsparcia.

Dmitrij Pratasiewicz: Zadzwonił nawet przewodniczący Rady Europejskiej Charles Michel. To było bardzo duże zaskoczenie. Na Białorusi sytuacja, w której tak wysokiej rangi polityk dzwoni do zwykłych ludzi, jest po prostu nie do pomyślenia. Od Michela usłyszeliśmy wiele słów wsparcia. Powiedział, że sam jest ojcem i rozumie przez co przechodzimy. Był bardzo szczery. Takich słów otuchy potrzebowaliśmy.

Natalia Pratasiewicz: To nie tylko sprawa Ramana. Na Białorusi praktycznie już nie ma niezależnych mediów. Dziennikarze albo zostali zmuszeni do wyjazdu, albo są w areszcie. Ich jedyną winą jest to, że opisywali rzeczywistość.

Oddanie głosu w wyborach nie na Łukaszenkę to nie jest zbrodnia, a wolność wyboru. My ciągle apelujemy do społeczności międzynarodowej, żeby wywierała presję na Łukaszenkę. Błagamy. On musi się opamiętać. Ktoś musi powstrzymać tę przemoc na białoruskim narodzie.

Czytaj też:

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (648)