Zacznijmy od spojrzenia na polski Kościół Anno Domini 2021. Kryzys dotarł do niego z całą mocą. Pandemia i ujawniane skandale seksualne przyspieszyły procesy, które zachodzą od lat. Młodzież w zasadzie już nam z Kościoła wywiało, nowicjaty zakonne i seminaria pustoszeją w zastraszającym tempie, liczba małżeństw sakramentalnych spada, tak jak spada, i to regularnie, liczba praktykujących. Model duszpasterstwa, jaki dotąd prezentowaliśmy, wcale nie tak pomalutku dobiega końca. Rewolucja obyczajowa, zmiany cywilizacyjne i wreszcie głębokie zmiany, jakie zachodzą w katolicyzmie na świecie, docierają do naszego kraju natychmiast i wymagają odpowiedzi, a nie udawania, że temat nie istnieje. Na to wszystko nakładają się jeszcze – to obecnie – stare, partyjno-polityczne, i nowe, związane z podejściem do pandemii, podziały na zewnątrz i wewnątrz Kościoła. Jednym słowem wokół nas „dzieje się" historia, powstaje nowa rzeczywistość.

Odpowiedzi na taki proces mogą zaś być dwie. Pierwszą z nich jest szukanie nowych modeli komunikacji, ewangelizacji, duszpasterstwa, ale także nowych stylów teologii czy kaznodziejstwa, oraz rozwiązywanie problemów, jakie przed nami stają. Ta droga wymaga jednak otwartego diagnozowania sytuacji, odważnego stawiania pytań, zgody na to, że ktoś będzie się mylił, a ktoś inny błądził, i wreszcie akceptacji dla różnorodności opinii i recept. To właśnie w debacie, w rozmowie, w ucieraniu racji, ale i przekonywaniu innych kształtuje się droga wyjścia z kryzysu. Droga starożytnych soborów i synodów była taką właśnie drogą, gdzie nieraz bardzo ostro się ze sobą ścierano, i gdzie wybrzmiewały stanowiska obu stron. To wszystko zaś wspierane modlitwą, postem i jałmużną.

Druga odpowiedź to zwieranie szyków, ujednolicanie (zazwyczaj plemienne) przekazu i zamykanie się w getcie. Wszystko po to, by po pierwsze, utwierdzić się w przekonaniu, że mamy rację, po drugie, by nie dopuścić do siebie świadomości problemów, i wreszcie po trzecie, by w spokoju móc podtrzymywać życie w duszpasterskim skansenie. Takie podejście pozwala spokojnie uznać, że ci, którzy mają dość, że ci, którzy nie akceptują pewnego modelu komunikacji, to po prostu ludzie, którzy odrzucają Prawdę, i których Prawda też odrzuca. To, że niewiele ma to wspólnego z Ewangelią, zostawmy na boku, ale niewątpliwie pozwala to zachować święty spokój, szczególnie gdy uda się zamknąć usta tym, którzy ostrzegają, dyskutują czy punktują błędy.

I, niestety, wiele wskazuje na to, że decyzja o powołaniu komisji, która ma się zająć nowymi regulacjami dotyczącymi obecności duchownych w mediach, w tym w mediach społecznościowych, to kolejny sygnał, że polski Episkopat (nie cały, ale jego większość) zdecydował się wybrać tę drugą drogę. Pomińmy już to, że sam pomysł, by w mediach społecznościowych zamknąć komukolwiek – nawet księżom – usta, jest dowodem na nieznajomość owych mediów. Istotniejsze jest co innego. Otóż, jak to zwykle w takich sytuacjach, ewentualne ograniczenia dotkną przede wszystkich tych duchownych, którzy nie boją się wychylać, nie obawiają się wyrażania opinii niemiłych ich biskupom, którzy mają w sobie dość werwy, żeby pójść tam, gdzie generalnie hierarchów nie ma. Jaki będzie efekt? Jeszcze mniej indywidualności w Kościele, jeszcze więcej plemienności i wreszcie jeszcze większy kult świętego Spokoju. Tylko czy rzeczywiście do czczenia właśnie jego katolicy są powołani?