Kraj

Nadchodzi czas partyjnych prezydentów?

Popularni prezydenci niejednokrotnie uniezależniali się od partii, które po raz pierwszy wystawiły ich na stanowisko. Startowali z własnych komitetów, skupiających znacznie szersze środowisko niż czysto partyjne.

Pierwsze wybory samorządowe 2002 roku, w których bezpośrednio wybieraliśmy lokalnych włodarzy, stworzyły bardzo silnych prezydentów, zwłaszcza dużych i średnich miast: zarówno w ich relacjach z radami miejskimi, jak i ze swoimi macierzystymi partiami. Władza uzyskana w bezpośrednich wyborach dawała prezydentom silny demokratyczny mandat, władza w mieście pozwalała wiązać ze sobą szerokie zaplecze więzami bezpośredniej lojalności, opartej na patronacie politycznym i relacjach biznesowych. Brak limitu kadencji umożliwiał krzepnięcie podobnych układów.

Andrysiak: Samorząd nam się udał – w latach 90. Dziś wymaga poważnej reformy [rozmowa]

W efekcie największe nawet partie polityczne często nie tylko nie były w stanie pokonać rządzących od lat prezydentów, ale także kontrolować tych wybranych pod swoim szyldem. Popularni prezydenci niejednokrotnie uniezależniali się od partii, które po raz pierwszy wystawiły ich na stanowisko, startowali z własnych komitetów, skupiających znacznie szersze środowisko niż czysto partyjne.

Było oczywiste, że wprowadzenie przez PiS w 2018 limitu dwóch kadencji dla prezydentów, wójtów i burmistrzów zmieni tę dynamikę. Patrząc na wyniki tegorocznych wyborów w większych miastach, można zastanawiać się, czy już się coś w niej zmienia na korzyść partii i partyjnych kandydatów.

Pod partyjnym sztandarem

Dziś konkretnie głównie jednej partii: Koalicji Obywatelskiej. Konto Donalda Tuska na portalu X w niedzielę wyrzucało z siebie kolejne nazwy miast, w których kandydaci tej partii wygrali wybory. W poniedziałek na konferencji prasowej premier stwierdził – wyraźnie zadowolony – że wyniki wyborów w miastach okazały się pięknym prezentem na jego 67. urodziny.

Faktycznie, w miastach KO udało się odnieść sukces, jaki w wyborach do sejmików zabrał mu PiS, zajmując w nich pierwsze miejsce. PiS mimo zwycięstwa stracił co prawda jeden sejmik – w województwie łódzkim – i nie zyskał żadnego nowego, ale symbole w polityce mają istotne znaczenie. Ten wynik uratował PiS przed scenariuszem późnego AWS i dał bardzo potrzebny oddech przywództwu Jarosława Kaczyńskiego.

Duopol nie słabnie, czyli czego dowiedzieliśmy się z wyborów do sejmików wojewódzkich

Teraz KO ma swój symboliczny sukces. Może z dumą pokazać mapę Polski z miastami rządzonymi przez kandydatów partii oznaczonymi flagami z jej logo, gęstniejącą od platformianych barw. Oczywiście, miasta od dawna są bastionami partii, w wyborach prezydentów kandydaci Platformy często jednak w przeszłości musieli ustępować niezależnym miejskim włodarzom albo z braku alternatywy udzielać im poparcia. W tym roku KO była w stanie wygrać wiele ważnych wyborów miejskich w większych miastach, bezpośrednio pod partyjnym sztandarem.

Kandydaci startujący z list KO lub należący do partii wygrali w 12 z 18 stolic obecnych województw (to nie błąd – kujawsko-pomorskie i lubuskie mają podwójne stolice) oraz w około połowie stolic województw „gierkowskich”. W tym w miastach, gdzie politycy nigdy nie wygrywali bezpośrednich wyborów prezydenckich pod sztandarem Koalicji czy Platformy Obywatelskiej, takich jak Olsztyn, Kraków, Legnica, Zielona Góra.

Ruch i machina

Oczywiście, były miejsca, gdzie zasiedziali prezydenci wydawali się na tyle silni, a lokalni liderzy KO na tyle słabi, że partia, zamiast ryzykować wystawienie własnego kandydata, zdecydowała się poprzeć walczącego o reelekcję prezydenta. Tak było chociażby w Szczecinie i Wrocławiu. Choć biorąc pod uwagę, jak słabym kandydatem okazał się ostatecznie Jacek Sutryk, Tusk pewnie dziś żałuje, że nie zaryzykował startu przeciw urzędującemu prezydentowi stolicy dolnośląskiego kogoś pod sztandarem KO. We Włocławku urzędujący wiceprezydent z KO przegrał ze swoim zastępcą z Nowej Lewicy, który w 2019 roku objął mandat senatora, Krzysztofem Kukuckim. W Gdyni radny KO Tadeusz Szemiot przegrał z kandydatką ruchów miejskich Aleksandrą Kosiorek. W Gorzowie Wielkopolskim urzędujący Jacek Wójcicki, rządzący miastem od dekady, obronił się w drugiej turze przed pretendentem z KO.

Uczymy apatii, oczekujemy działania. Co zrobić, by młodzi zaczęli głosować?

Partia Tuska okazała się jednak w stanie skutecznie walczyć o władzę poza swoimi bastionami, pokonywać odwiecznych prezydentów – jak rządzący od 2002 roku Michał Zaleski w Toruniu – czy opierać się wyzwaniu bardzo lokalnie silnych niezależnych kandydatów. Tak stało się w Krakowie, gdzie mimo początkowej sondażowej przewagi Łukasza Gibały i popierającej go w drugiej turze dość egzotycznej koalicji rozciągającej się od Razem, przez aktywistów miejskich i część PiS, po lokalnych polityków Konfederacji, kandydat KO Aleksander Miszalski był w stanie wygrać. Bardzo niewielką przewagą, ale liczy się ostateczny wynik.

W krakowskiej kampanii różne środowiska odwoływały się do argumentu, że wygrana Miszalskiego będzie tak naprawdę oznaczać rządy Warszawy, że samorząd krakowski nie powinien paść łupem ogólnopolskiej partii. Do tych samych argumentów, wyraźnie zaskoczony brakiem wygranej w pierwszej turze, dość nieporadnie odwoływał się też prezydent Zaleski z Torunia. Nie zaszkodziły jednak Platformie.

Komentując wyniki wyborów w Krakowie, w rozmowie z Agatą Szczęśniak na antenie Tok FM politolog z UJ prof. Marek Bankowicz stwierdził, że pospolite ruszenie w coraz mniejszym stopniu starcza dziś do tego, by poradzić sobie z partyjną machiną w walce o władzę w mieście. Zapewne zasada ta tym bardziej się sprawdza, im większe miasto i im większych nakładów wymaga w nim kampania.

Biorąc pod uwagę, jak zacięta była walka w Krakowie i jak bardzo zdecydowanie według exit poll Gibała wygrał wśród młodych, można zastanawiać się, czy wybory w dawnej stolicy Polski coś zamykają, czy raczej otwierają w polskiej polityce. Patrząc jednak na wyniki w innych większych miastach w kraju, możemy się zastanawiać, czy nie obserwujemy początku procesu upartyjnienia władzy w miastach prezydenckich.

Co będzie z limitem kadencji?

Temu procesowi sprzyjać będzie limit kadencji. Prezydent, który wie, że po maksimum dwóch kadencjach musi pożegnać się z urzędem, w mniejszym stopniu może pozwolić sobie na skłócenie ze swoją partią. Nawet jeśli bez jej poparcia wygra reelekcję, to pojawia się pytanie „co będę robił po drugiej kadencji”. Lokalni politycy, którzy nie będą mieli ochoty wycofać się z polityki, będą potrzebowali poparcia partii do dalszej kariery. Co pewnie było jednym z powodów, dla których Kaczyński limit wprowadził – wiemy, że prezes nie lubi w swoim środowisku politycznym osób zbyt niezależnych od jego kaprysów.

Bardzo ciekawe jest więc to, co teraz stanie się z limitem. Jego zniesienia praktycznie od 2018 roku domagali się opozycyjni wobec PiS samorządowcy z ruchu Tak! Dla Polski. Jego wsparcie miało pewne znaczenie dla sukcesu koalicji 15 października, część skupionych w nim lokalnych włodarzy weszła w 2023 roku do Sejmu – jak prezydent Sopotu od 1998 roku, Jacek Karnowski.

Ruch ma naciskać na zniesienie limitu, jak jednak donosi „Dziennik Gazeta Prawna”, na ten pomysł Tusk się nie zgodzi. Trudno się dziwić liderowi KO. Zniesienie limitu kadencji to otwarcie drogi do „wyhodowania” kolejnych Majchrowskich, Szczurków czy Zaleskich. Z drugiej strony, jak przekonuje choćby Jarosław Flis, pozostawienie limitu może wywołać niepokój posłów czy senatorów ze wszystkich partii, przestraszonych tym, że wkrótce przyjdzie im mierzyć się w wyborach z popularnymi prezydentami miast. Od tego, czyim naciskom Tusk ustąpi, może zależeć to, na ile wybory w dużych miastach upartyjnią się w dłuższej perspektywie.

Lewica jest największym przegranym tych wyborów

Ich upartyjnienie niekoniecznie musi być czymś złym. Owszem, niesie ryzyko włączenia miast i lokalnych problemów w tryby ogólnopolskiej polityki z jej polaryzacją czy traktowania miast jako zbioru łupów do podziału między partie. Z drugiej strony, w większych miastach wielka polityka i tak od dawna przekłada się nad samorząd, a jak przekonaliśmy się w wielu miejscach, układy budujące się wokół wiecznych prezydentów potrafią zawłaszczać miasta nie mniej skutecznie niż partie. Wracając często w dyskusji o władzach lokalnych, przeciwstawienie dobrego „bezpartyjnego samorządu” złym partiom jest skrajnie naiwne – nawet biorąc pod uwagę wszystkie wady polskich partii politycznych.

Od tego, czy rządzi partyjny lub niepartyjny kandydat, ważniejsze jest to, by prezydent miasta, jakiej by nie był proweniencji, miał w nim realną polityczną konkurencję i był kontrolowany przez żywe społeczeństwo obywatelskie, wyposażone w takie instytucje jak silne, wolne, lokalne media. A temu limit kadencji raczej sprzyja. Partyjny interes Tuska, Kaczyńskiego i innych liderów, niechętnych zbyt niezależnym prezydentom miast, nie musi się tu kłócić z interesem społecznym.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij