0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Ilustracja: Weronika Syrkowska, OKO.pressIlustracja: Weronika...

Branża influencerska to alternatywny świat, rządzący się własnymi prawami. Są w nim naprawdę duże pieniądze, są konflikty i skandale. Agresywne szczucie zostało skapitalizowane. Źródłem zarobkowania są walki w oktagonie, tak zwane freak fighty. Ale żeby się do nich dostać, trzeba najpierw mieć z kimś konflikt, a potem go podgrzewać, żeby ludzie chcieli obejrzeć walkę. Im więcej wyzwisk, ataków i emocji, tym lepiej.

Wszystko kręci się wokół skandali i afer.

Mało się o tym mówi, ale influencerzy płacą za takie życie bardzo wysoką cenę. Nie należą do siebie, tylko do internautów. W ich życiu nie ma żadnej prywatności, jest za to ciągła presja i solidny stres. Przy czym dorośli sami decydują się na takie funkcjonowanie. Dzieci, prezentowane w mediach społecznościowych od urodzenia przez zarabiających na nich rodziców, nie mają nic do powiedzenia. Nie dostają nawet szansy na prywatność.

Po świecie influencerów oprowadza Jakub Wątor, dziennikarz portalu Spider`s Web, autor książki „Influenza. Mroczny świat influencerów”.

Jakub Wątor, autor książki "Influenza. Mroczny świat influencerów", foto materiały autora

Mój pierwszy influencer

Anna Mierzyńska, OKO.press: Pana książka „Influenza. Mroczny świat influencerów” w pewnym sensie opowiada o świecie alternatywnym. W tym znaczeniu, że dla ludzi, którzy w tym świecie nie funkcjonują, jest to przestrzeń zupełnie obca, tajemnicza i rządząca się własnymi prawami. Dlatego mam prośbę, by pełnił Pan rolę swego rodzaju przewodnika, dobrze? Zacznijmy od sprawy podstawowej – kim jest influencer?

Jakub Wątor: Na to pytanie próbowałem odpowiedzieć w książce. Ograniczę się do klasycznej definicji. Influencer to osoba, która jest bardzo popularna, ma charyzmę. Inni chcą być tacy jak on. Wiele osób go słucha i bierze pod uwagę, co on myśli, mówi i robi. W związku z tym czasem podejmują podobne do niego decyzje.

Ostatnio zdałem sobie sprawę, że moim pierwszym influencerem był mój przyjaciel Paweł, który mieszkał w bloku obok i był cztery lata ode mnie starszy. Poznaliśmy się, gdy mieliśmy po kilka lat. Jego rodzice byli relatywnie najbogatsi w naszym środowisku, co oznacza, że Paweł nie miał dziurawych butów. Trenował judo, był wicemistrzem Europy na juniorskich szczeblach, więc bardzo dobrze się bił. A to było ważne dla przetrwania na takim osiedlu jak moje. Świetnie grał w piłkę nożną – to była nasza główna rozrywka. No i garnęły się do niego dziewczyny. Każdy z nas, a było nas pięciu czy dziesięciu w skupionej wokół niego grupce, chciał być taki jak Paweł. Próbowaliśmy naśladować jego żarty, gesty czy zachowania. To był pierwszy influencer, którego poznałem.

Jednak była różnica między nim a influencerami, o których napisał pan książkę.

Tak, wtedy nie było internetu. Paweł miał nas, pięciu followersów. Dziś jest internet i dokładnie takie same osoby mają na przykład milion followersów.

Pokolenie urodzonych w internecie

Jeszcze jedna różnica była znacząca: znaliście się w realu. To była osoba, którą pan obserwował na żywo. Wiedział pan, gdzie naprawdę mieszka, czym się zajmuje na co dzień, jaka jest jego rodzina. To nie była kreacja, tylko rzeczywistość. On też Pana dobrze znał. A influencer to osoba, którą najczęściej znamy tylko z sieci. I jest to relacja jednostronna.

Nieprawda, influencerzy cały czas utrzymują w sieci kontakt ze swoimi fanami. Rozmawiają z nimi na streamach, odpisują na komentarze i prywatne wiadomości. Jednostronne relacje to były 20-30 lat temu pomiędzy nami a celebrytami, których widzieliśmy tylko w telewizorze albo na okładce „Życia na gorąco”.

A kontakt fizyczny? Mówimy o pokoleniach, które przecież urodziły się już w internecie. Cyfrowy kontakt jest dla nich tak samo naturalny, jak dla nas kiedyś fizyczny.

W książce cytuje Pan badania, z których wynika, że internauci w wieku 18-24 lata śledzą średnio po 64 konta influencerów. To oznacza, że na decyzje i zachowania każdego młodego internauty ma wpływ kilkadziesiąt osób, które obserwuje on w sieci.

Ten wpływ to słowo – wytrych. Zbudujmy jednak pewną analogię: ktoś dwadzieścia lat temu śledził 40 czy 50 celebrytów, kupując gazety i oglądając ich w telewizji. Czy oni mieli na niego większy wpływ niż dziś influencerzy na młodych? Czy też w ogóle nie mieli wpływu w odróżnieniu od influencerów? Myślę, że też mieli. Warto też pamiętać, że czasem tylko jeden z tych 60 influencerów dociera do odbiorcy ze swoim przekazem. Pozostali są obserwowani na przykład po to, żeby się z nich śmiać.

Wielotysięczna armia influencerów

Na pewno influencerów jest dużo więcej niż celebrytów dwadzieścia lat temu. Kolejne dane z Pana książki dotyczą Tik Toka w Polsce. Jest dziś na nim 425 tysięcy nano- i mikroinfluencerów (mających od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy obserwujących). Oraz 4400 influencerów z liczbą obserwujących ponad milion.

Łącznie na wszystkich platformach społecznościowych w Polsce jest ich około 625 tysięcy.

Potężna armia ludzi.

Przy czym brani są pod uwagę nawet ci najmniejsi, czyli teoretycznie ja też jestem influencerem, bo mam około dwóch tysięcy obserwujących na Instagramie, a na Twitterze nawet 16 tysięcy. Ogromna większość z tej grupy to właśnie ci najmniejsi, oni tworzą influencerską masę. Z tej masy wyróżniają się nieliczni.

Czemu postanowił Pan ten ich świat opisać?

Odpowiedź wydaje się oczywista choćby wtedy, gdy patrzymy na te liczby. Influencerów jest mnóstwo i będzie ich coraz więcej, bo coraz więcej młodych osób chce nimi być. Mają coraz większy wpływ na innych, są coraz bardziej widoczni w mainstreamie. A skoro zjawisko się rozrasta, trzeba o nim mówić, objaśniać. I alarmować, gdy pojawia się problem.

Branża influencerska w Polsce jest na etapie młodzieńczym, ma mniej więcej 9-10 lat. Jakieś dziesięć lat temu do polskiego YouTube`a zaczęły wchodzić niezłe pieniądze. Moja książka jest więc też swego rodzaju kroniką pierwszych lat tej branży.

Przeczytaj także:

Ile oni zarabiają?

Do mainstreamu najczęściej przebijają się informacje o zarobkach influencerów. Podaje pan przykłady. Kanał na YouTube Konopskyy'ego przez cztery lata zarobił z samych reklam półtora miliona złotych. To ćwierć miliona rocznie. Ostatnio inna influencerka Wersow podała, że zarabia minimum 2 tysiące zł dziennie.

To są ogromne stawki, jeśli porównamy je do przeciętnego wynagrodzenia w Polsce. Podobnie jak stawki za freak fighty, czyli walki w oktagonie.

Osoba początkująca dostaje 20-30 tysięcy zł za walkę. Zaawansowani – 100 tysięcy.

Stawki najlepszych podchodzą pod milion, choć dotyczy to bardzo wąskiej grupy osób. Ale myślę, że stąd bierze się wśród młodych ludzi przekonanie, że influencer to najlepszy zawód, jaki mogą mieć w przyszłości.

Czy rzeczywiście bycie influencerem to jest fajny zawód?

To jest bardzo ciężka praca. Fajna wydaje się tylko z pozoru, bo przynosi pieniądze i popularność. Ale pod tymi zaletami kryje się dużo wad. Przede wszystkim permanentna presja otoczenia; życie bez podziału na przestrzeń prywatną i zawodową. Influencer zawsze jest osobą publiczną. Powiedziałbym, że on nie należy do siebie, należy do widowni i to 24 godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu.

Cienie influencerstwa

Influencer sprzedaje swoje życie?

Co więcej, sprzedaje życie na full, że tak powiem. Rzadko się zdarza, żeby influencerzy ukrywali życie prywatne, swoich partnerów czy partnerki. Dużo częściej – że z ich życia prywatnego publicznie wychodzą jakieś brudy.

Więc nie tylko są non stop na oku widowni, ale też nie mogą liczyć na to, że ktoś uszanuje ich prywatność.

Jeżeli influencer wyjdzie ze swoją partnerką, której tożsamość ukrywa, a ta partnerka napluje na ulicy, to natychmiast znajdzie się w internecie – ze zdjęciami, jej twarzą, nazwiskiem. To są cienie bycia influencerem – utrata własnego życia i prywatności.

Młodzi ludzie chcą być influencerami, bo widzą tylko tyle, co na ekranie smartfona: zdjęcia z sesji fotograficznych; zdjęcia produktów, które influencer dostał za darmo; zdjęcia z imprez, gdzie influencera zaproszono czy z sal treningowych. I dlatego są przekonani, że bycie influencerem to nie praca, lecz przyjemność.

Friz, casting i produkcja

Skoro ta praca ma tak poważne wady, czemu influencerzy w tym trwają?

Polscy influencerzy, którzy dziś są najbardziej popularni, nie zadawali sobie tego pytania, gdy zaczynali przygodę w sieci. Robili to z pasji i dla przyjemności. Nie zastanawiali się nad tym, czy chcą płacić swoją prywatnością. Mamy za sobą dopiero pierwszą dekadę influencingu w Polsce. Obserwujemy pierwsze pokolenie influencerów, które składa się w większości z prawdziwych pasjonatów. Dopiero teraz zaczyna się czas influencerów wyprodukowanych. Ich można by pytać, czy zdają sobie sprawę nie tylko z blasków, ale i cieni tego zajęcia.

Influencerzy wyprodukowani, czyli kto?

Podam przykład. Słynny Friz z Ekipy Friza (grupa influencerów, która mieszkała razem i razem nagrywała treści na social media, Friz to właściwie Karol Wiśniewski – przyp. red.). Jak Ekipa się rozpadła, bo się pokłócili o pieniądze, Friz zaczął budować nową grupę. Nazwał ją GenZie, od hasła „Pokolenie Zet”.

Friz zrobił wtedy casting publiczny. Nagrania z castingu były publikowane na YouTube. Sam casting był serialem, miał ponad 20 odcinków! Widownia niemalże wybierała członków GenZie razem z Frizem. W ten sposób powstała pierwsza grupa influencerów in spe, którzy świadomie podjęli decyzję, że chcą nimi być. Mają 18-20 lat, to bardzo młodzi twórcy nawet w porównaniu do Friza, który ma już 28 lat. Kiedy z nimi rozmawiałem, zapytałem o ich idoli. Ktoś wskazał swoją mamę, ktoś piłkarza Cristiano Ronaldo. Ale większość wskazała Friza właśnie. Oni go od dawna śledzili w sieci. Mogli zaobserwować, ile pracuje, ile wysiłku w to wkłada. Byli świadomi, czym jest ta branża i czego wymaga.

Kiedy przyjechałem do nich do domu, zawaliłem im harmonogram dnia na pół godziny, co już okazało się problemem. Oni chodzili tam jak w zegarku, ustawiali się po kolei, odpowiadali na moje pytania. Pełna dyscyplina. Ale nie narzekali.

Między YouTube a Instagramem

A więc to, co nam pokazują w social media, to czysta kreacja?

Na pewno na YouTubie, w przypadku pokolenia nowych youtuberów i influencerów, mamy do czynienia z bardzo dużą kreacją. Jeśli chcemy wiedzieć, jacy są nasi ulubieni youtuberzy naprawdę, obserwujmy ich na Instagramie albo na TikToku. Tam prędzej zobaczymy, jak oni wstają rano, opowiadają, co robili w ciągu dnia. Albo jak się kładą spać i z łóżka nagrają jakiś filmik czy nawet live`a zrobią. Natomiast na YouTubie są programy rozrywkowe. Oni nawet dzielą swoje produkcje na sezony, tak samo, jak w serialach telewizyjnych.

W tym sezonie ekipy GenZie, gdzie był casting, Friz uczył zainteresowanych, jak być influencerem. Można to sobie obejrzeć. Tam jest wiele rad typu: jak osoba A mówi żart, to osoba B nie może powiedzieć „fajne”, tylko musi się śmiać w głos, skakać, a najlepiej spaść z krzesła z wrażenia. Ci młodzi twórcy słuchali Friza i w następnej scence już tak krzyczeli, że widzowie musieli głośniki w komputerach ściszać.

Dymy i skandale

Szybko się uczą. A co się najlepiej sprzedaje?

Skandale, awantury i dymy.

Dymy, czyli?

Myślę, że można by to uznać za synonim kontrowersji, tylko takich, które potrafią się przerodzić w krzyki, wyzwiska, oskarżenia, a nawet w bijatyki lub walki w oktagonie.

Seks też się chyba dobrze sprzedaje?

Seks jest już tak powszechny, że nie wiem, co by trzeba było zrobić, żeby w ten sposób wzbudzić duże zainteresowanie. To znaczy owszem, sprzedaje się na platformie Only Fans, tam dziewczyny potrafią zarobić po kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie. Ale porno w internecie zawsze się sprzedawało. To, że jest taka platforma jak Only Fans, sprawia, że wszyscy mogą seks sprzedawać, a nie tylko – jak wcześniej – kupować. Natomiast w sieci seks spowszedniał, na nikim nie robi już dziś wrażenia, że jakaś dziewczyna pokazuje się nago na ulicy. Seksualne skandale Marta Linkiewicz robiła dziewięć lat temu, czyli dawno temu. Dziś mało kogo to rusza.

To na czym teraz influencerzy zarabiają?

Kluczowe są skandale, bo one budują zasięgi w sieci, a właśnie na podstawie zasięgów i liczby wyświetleń wyceniane są akcje reklamowe. Im więcej wyświetleń na YouTubie, tym większe pieniądze z reklam.

Freak fighty są kolejnym ważnym źródłem pieniędzy. Ale tam też trzeba mieć konflikt, żeby się w ogóle do nich dostać, a potem ten konflikt podgrzewać, żeby ludzie chcieli obejrzeć walkę i kupić pay-per-view.

Wszystko kręci się wokół skandali i afer.

Ludzie traktują to jak ZOO

Przytoczę słowa Michała „Boxdela” Barona o freak fightach z Pana książki: „Ludzie traktują to trochę jak ZOO, jak »Trudne sprawy« w TVN. Chcą się poczuć lepiej, że u kogoś jest większa patologia”. I drugi cytat, to już Pana słowa: „W świecie freak fightów rozpoczyna się rywalizacja, kto zorganizuje najbardziej ekscentryczną, dymogenną walkę. Jazda po bandzie jest nieunikniona, w końcu fundamentem freak fightów są patostreamy”.

Tak, freak fighty coraz mocniej kreują konflikty. Był taki przypadek, kiedy Natan Marcoń zwyzywał Piotra Szeligę. Szeliga to chłop powyżej stu kilogramów wagi, sportowiec od lat, a Marcoń jest też co prawda duży, ale to jednak fajtłapa w oktagonie. I ten Marcoń go wyzywa, że on go pokona i zabije. To był tak dymogenny konflikt, ludzie się tym tak interesowali, że do walki musiało dojść. Ale wiadomo było, że jak Natan Marcoń, który bić się nie umie, wejdzie do oktagonu z Szeligą, to naprawdę może dojść do tragedii. Nawet publiczność się niepokoiła, że Szeliga zabije Marconia. Więc organizatorzy wymyślili, że przywiążą Szelidze lewą rękę do biodra tak, że będzie mógł używać tylko prawej. I w ten sposób zrobili walkę. Szeliga i tak wygrał.

Czyli nikt nie zginął, walka się odbyła, więc wszyscy są zadowoleni, bo zarobili.

Dokładnie. Przy czym na freak fightach są profesjonalni sędziowie, ci sami, którzy sędziują podczas walk KSW czy na galach boksu. Tych amatorów ma więc kto pilnować. Oni nie zdążyliby się pozabijać w oktagonie, nawet jeśli potrafiliby to zrobić.

Dwa poważne minusy

Z influencerami najczęściej kojarzą się skandale i pieniądze. Ale cały czas zastanawiam się, jaka jest cena takiego życia?

Widzę dwa największe minusy bycia influencerem. Po pierwsze – to, o czym już mówiłem, czyli zupełny brak prywatności. Taki człowiek nie ma ani chwili wytchnienia. Fani przyjdą pod dom, będą pukali do bramy, a jak do nich wyjdziesz, jesteś totalnie stracony.

Ale też bycie influencerem oznacza ryzyko szybkiego upadku ze szczytu.

Mam wrażenie, że zawodu influencera nie można uprawiać przez długie lata. O tym się dopiero przekonamy, ale przypuszczam, że tu może być trochę jak z piłkarzami, którzy około 35. roku życia kończą kariery i nie wiedzą, co dalej ze sobą zrobić. Przy czym wydaje mi się, że influencerzy żyją chwilą. Pewnie oczywiście zabezpieczają się jakoś na przyszłość: ktoś mieszkanie kupi, ktoś w coś zainwestuje. Ale chyba nie zastanawiają się za bardzo nad tym, kim będą za dziesięć lat. Według mnie to jest jeszcze nieodkryta cena tego zawodu.

Ktoś mnie niedawno zapytał: czy chciałbym być influencerem? Cóż, wolę zostać przy dziennikarstwie, bo ten zawód nie ma życiowego deadline`u. Mogę być dziennikarzem nawet jak będę stary i pomarszczony.

Kapitalizacja szczucia

Mamy więc dwa minusy. Ale w Pana książce widoczny jest także koszt emocjonalny, jaki płacą influencerzy. Opisując Martę „Linkimaster” Linkiewicz wspomina Pan, że w którymś momencie jej matka i siostra zmieniły nazwisko, by nikt ich z Martą nie kojarzył. Kolejna influencerka, Queen of the Black: pierwsza próba samobójcza po rozstaniu z chłopakiem i hejcie w sieci. Pobyt w szpitalu psychiatrycznym, wyznanie, że jest borderline, druga próba samobójcza (chciała skoczyć z balkonu), samookaleczanie się podczas live`a.

Przytoczę też, co mówiła aktywistka feministyczna Maja Staśko po walce na freak fightach. Odnosiła się głównie do tak zwanych dymów przed walką – jej zdaniem to była „kapitalizacja szczucia”. „Jesteśmy tam, by ludzie, jak na patostreamach, mogli się na nas wyżyć” – komentowała, cytuje Pan jej słowa w książce. To jest bardzo wysoki koszt emocjonalny i psychiczny.

Influencer jest tarczą, w którą ludzie rzucają lotkami albo się w niej przeglądają jak w lustrze.

Sytuacja influencera często zmienia się niezależnie od niego. Bo ktoś coś o nim napisze, puści plotkę, wrzuci jakiś film. I już jest się w dołku. Ten brak stabilności, o którym wcześniej mówiłem, dotyczy również reakcji followersów: dziś kochają, jutro nienawidzą.

Za tym oczywiście idzie presja, żeby bez przerwy coś poprawiać, ulepszać. Influencer jest w stanie ciągłej aktywności. Zastanawia się, czy jest dobrze, czy źle, szuka nowych pomysłów. Jak zobaczy dziewięć ocen czy opinii pozytywnych, a potem jedną negatywną, uczepi się tej negatywnej. To naturalne dla każdego człowieka, bo zawsze się zastanawiamy nad tym, co z nami jest nie tak. Influencer zastanawia się nad tym non stop. To jest właśnie presja.

Bycie osobą publiczną w takim stylu, w jakim oni są, powoduje, że człowiek przestaje być właścicielem samego siebie. Nie należy do siebie, lecz do swoich followersów.

Każdy może go opluć

Nie może też przewidzieć, zaplanować reakcji ludzi. Jeżeli ktoś nie ma odporności na tego rodzaju stres, to po prostu szybko skończy karierę. Zacznie płakać na streamach, wyzywać internautów, że oni się nie znają. A dla internautów to najlepsza zabawa! Jak internauta widzi, że wyprowadza influencera z równowagi, obrażając go albo kłamiąc, ma wielką satysfakcję.

Jak ktoś chce być influencerem, musi wiedzieć, że wchodzi w tłum, z którego się wyróżnia. Świeci na czerwono w tłumie ludzi ubranych na biało. I nie przestanie świecić, dopóki ten tłum się nie rozejdzie. Nie wie też, kiedy to się stanie. A do tego momentu każdy będzie mógł go opluć czy wygłosić pod jego adresem obelżywe uwagi.

Różnica między influencerem a celebrytą jest moim zdaniem taka, że celebryta może wyjść z tego tłumu. Tłum wyłączy telewizor i celebryty nie ma. Mam wrażenie, że celebryci są bardziej szanowani. Niewiele osób podejdzie do celebryty w knajpie po zdjęcie z nim. A do influencera fan nie tylko podejdzie po zdjęcie, ale jeszcze usiądzie obok i wyciągnie mu frytki z talerza. A potem zapyta: czemu, idioto, ich nie dosoliłeś?

Współczesny handel dziećmi

Mamy jeszcze kid influencerów, czyli dzieci, które są pokazywane w sieci przez rodziców już od momentu narodzin. Rodzice na tym oczywiście zarabiają. To monetyzowanie życia dzieci. Czy to nie jest jeszcze bardziej kontrowersyjne zjawisko?

Dziś mało się o tym mówi, ale moim zdaniem za kilka lat będzie to jeden z najpoważniejszych problemów świata osadzonego w influencingu.

Prowadzenie profili własnych dzieci w social mediach i zarabianie na nich to współczesny handel ludźmi, tylko w białych rękawiczkach.

Nie polega on oczywiście na pakowaniu dzieci do klatek i przewożeniu ich na statkach. Tylko na ubieraniu ich w ładne ubranka i sadzaniu przed obiektywem bez zastanawiania się nad ich potrzebami.

Różnica jest taka, że kiedyś do klatek handlarze wpychali obcych ludzi, a dzisiaj rodzice pakują przed obiektyw swoich najbliższych. Druga różnica: do klatek trafiali dorośli lub nastolatkowie. A dzisiaj przed obiektywy pakuje się nawet niemowlęta. Więc jakiego rodzaju handel ludźmi jest gorszy?

Dlatego apeluję, żeby jak najszybciej wprowadzić rozwiązania systemowe. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że sadzanie dziecka przed obiektywem nie jest niczym złym. Bo dziecko pozuje przez chwilę, jest słodkie, ludzie dają lajki, a my jeszcze zarabiamy jakieś pieniądze. Same plusy. Ale za piętnaście lat może się okazać, że to dziecko nie ma życia w szkole. Wszyscy wiedzą, że to dziecko zrobiło w majtki, gdy miało dwa lata, wywieszają więc plakaty z kadrem z internetowego filmu.

Albo że jak dziecko miało cztery lata, ogromnie przestraszyło się psa. Więc teraz przychodzą do szkoły z psami, żeby tę osobę straszyć. Albo nastolatka spotyka się z chłopakiem, a on już na pierwszej randce pyta: „Dalej masz pieprzyk na lewej piersi?”. On to wie, bo oglądał jej zdjęcia czy filmiki z niemowlęctwa i przedszkola.

Wszystkie te dzieci mogą w przyszłości cierpieć z powodu upubliczniania ich życia przez rodziców.

Te dzieci trzeba chronić!

Mówił Pan o dorosłych influencerach, że tracą własne życie. Dzieci są w jeszcze gorszej sytuacji. One nawet nie miały szans na to, by choć przez chwilę mieć swoje życie na własność.

Właśnie, one nawet nie zaczęły należeć do siebie, a już należą do świata publicznego. Powinny być przed tym chronione systemowo, jeśli nie chronią ich przed tym rodzice. Dziś niestety nie ma w Polsce rozwiązań systemowych w tym zakresie. Gdzieniegdzie na świecie już się pojawiają, ale nie u nas.

Mamy natomiast przepisy dotyczące pracy nieletnich: dzieci poniżej 16. roku życia, które pracują, powinny mieć zgodę Głównego Inspektora Pracy, a praca powinna spełniać określone warunki. Ale mało kto się tym przejmuje. Myślę, że nawet najwięksi influencerzy, którzy pokazują swoje dzieci w internecie, nie mają takiego pozwolenia.

Dlatego apeluję do inspektorów o wszczęcie kontroli. Jakby zaczęli domagać się pozwoleń od rodziców, sytuacja szybko by się zmieniła.

Niestety, na razie chyba nikomu na tym nie zależy.

NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY„ to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

;

Udostępnij:

Anna Mierzyńska

Analizuje funkcjonowanie polityki w sieci. Specjalistka marketingu sektora publicznego, pracuje dla instytucji publicznych, uczelni wyższych i organizacji pozarządowych. Stała współpracowniczka OKO.press

Komentarze