Jeśli ktoś myślał, że PiS, przepychając zakaz aborcji, naprawdę wierzył, że ratuje nienarodzone dzieci, ma prawo być rozczarowany wywiadem Kaczyńskiego dla „Wprost", w którym prezes udowadnia, że realia doskonale zna i to, co niektórzy brali za naiwność, było po prostu cynizmem.

Kaczyński nie tylko doskonale wie, że zakazem aborcji wcale nie ograniczył, ale nawet nie próbuje przekonywać, że o to mu właśnie chodziło. Przeciwnie, kobiety, którym ma się urodzić chore dziecko, uspokaja informacją, że mają w ustawie furtkę o zdrowiu psychicznym, pozostałe – że numery telefonów, pod którymi mogą sobie zorganizować aborcję, są łatwo dostępne i każda średnio rozgarnięta sobie temat ogarnie. Sam przyznaje, że w sytuacji kobiet – a więc także ich nienarodzonych dzieci – niewiele się zmieniło. Nadal mają dostęp do aborcji, tylko teraz muszą po prostu trochę bardziej ryzykować, trochę dalej pojechać i trochę więcej wydać. Ale to cena, którą prezes jest gotów zapłacić – tym chętniej, że nie płaci przecież ze swoich – za to, że może dzisiaj poudawać przed własnym elektoratem obrońcę życia. Na poziomie konkretów, nie robiąc jednak nic, żeby jakieś życie naprawdę uratować.

Niedługo po wyroku zakazującym aborcji rząd przerażony skalą ulicznych protestów obiecywał daleko idącą pomoc dla rodzin, którym ma się urodzić ciężko chore dziecko. 20 tys. zł świadczenia po urodzeniu, 1500 zł miesięcznie dla rodziny na wychowanie i opiekę, ubezpieczenie i prawo do emerytury dla osób, które muszą zrezygnować z pracy, często na zawsze, żeby się pełnoetatowo zająć niezdolnym do samodzielnego życia dzieckiem. To tylko niektóre z obietnic, jakimi władza próbowała uspokoić uliczne protesty, ale pół roku jakoś nie wystarczyło do przełożenia ich na ustawy. Matka niepełnosprawnego, która nie załatwiła sobie łatwej aborcji w Czechach, musi być wystarczająco rozgarnięta, żeby sobie ogarnąć żebraczą zbiórkę w internecie na utrzymanie swojego niesamodzielnego dziecka. Władza zakazała, pomagać nie musi.