- Poznaj swój Indeks Zdrowia! Odpowiedz na te pytania
- Więcej aktualnych wiadomości znajdziesz na stronie głównej Onetu
Paulina Wójtowicz, Medonet.pl: Mamy skłonność do narzekania, a gdy chodzi o zęby i usługi stomatologiczne, powodów do tego nie brakuje. Pan miał okazję odwiedzić gabinety dentystyczne w wielu krajach całego świata, proszę więc powiedzieć: czy trawa za płotem rzeczywiście jest bardziej zielona?
Lek. dent. Kazimierz Szulist: To zależy. Od potrzeb, od wymagań, ale też bardzo od nastawienia i mentalności. Zupełnie czego innego oczekuje pacjent w gabinecie dentystycznym w Polsce, a czego innego szuka Brytyjczyk, Brazylijczyk czy Egipcjanin.
To weźmy na pierwszy ogień Brytyjczyka. Na co patrzy Anglik, wchodząc do gabinetu stomatologicznego?
Na ścianę.
Jak to?
Interesuje go jedno: czy lekarz, do którego przyszedł, rzeczywiście może poszczycić się dyplomem, którym się chwalił. Nie tylko wykształcenie, ale też konkretne miejsce uzyskania go jest ważne. Im bliżej King's College, Queen's College, Cambridge, Oksfordu czy innej renomowanej uczelni, tym pacjent czuje się pewniej i bezpieczniej. Gabinet może mieć obdarte ściany, brudne dywany i sprzęt z lat 70. XX w., ale jeśli jest dobry dyplom, wszystko to nie ma znaczenia.
Nawet cena?
Nawet. Bo oczywiście stomatolog z takim dyplomem automatycznie ma wyższe ceny niż inni. Może sobie tym samym pozwolić na lepszą lokalizację, a później swój gabinet, choćby znajdował się w starej kamienicy, sprzedać za większe pieniądze, niż by leczył w nowoczesnej klinice, ale w dzielnicy spoza centrum.
- Przeczytaj też: Polak od 19 lat znieczula pacjentów w londyńskim szpitalu. "Po awansie zarabiam mniej"
Pacjenci nie zastanawiają się, dlaczego lekarz, zarabiając tak dobrze, nie wymienia starego sprzętu?
Wygląda na to, że nie. Mnie natomiast od razu takie pytanie pojawiło się w głowie i nawet je zadałem. To było w gabinecie dentystycznym w centrum Londynu, gdzie przyjmował doświadczony chirurg stomatologiczny. Za jedną licówkę brał 700 funtów, a podczas jednej wizyty robił zwykle tych licówek minimum 12, czasem więcej. Pracował na 25-letnim fotelu dentystycznym, którego w Polsce już się nie widuje. Zapytałem, czy planuje go wymienić. Zdziwiony odparł: "Ee, nie, co najwyżej tapicerkę".
Co było dalej?
Kolumbia. Ogromnie zaskoczyło mnie podejście pacjentów do czasu. W Polsce jest tak, że jeśli wizyta opóźnia się o trzy minuty, to pacjent już się niecierpliwi, już puka do drzwi i pyta, co się dzieje, o której wejdzie, czy długo ma jeszcze czekać itd. Polacy nie rozumieją, że w gabinetach zdarzają się czasem nieprzewidziane sytuacje: ktoś się źle poczuje, dojdzie do jakiegoś powikłania albo po prostu pacjent potrzebuje więcej czasu, by zejść z fotela, bo jest mniej mobilny. W Kolumbii wręcz odwrotnie: tam wszyscy mają z tym kompletny luz.
Przeprowadzaliśmy zabieg i wszystko się trochę przedłużyło. Skończyliśmy o godz. 13, a w poczekalni był pacjent umówiony na godz. 12. Właściciel gabinetu wyszedł więc o tej 13 do niego i mówi: "Ach, dzień dobry, pan był zapisany na 12. Za chwilkę pan wejdzie, tylko myśmy z kolegą zgłodnieli, więc wyjdziemy najpierw na obiad, a później się panem zajmiemy", na co pacjent: "Oczywiście, jasna sprawa, nie ma problemu!". Zamurowało mnie. W Polsce nie do pomyślenia. Tam ludzie wychodzą z założenia, że przecież głodny i zmęczony lekarz może popełnić jakiś błąd, więc lepiej niech odzyska siły i zajmie się mną dobrze.
Brzmi logicznie, choć faktycznie u nas nie obeszłoby się bez komentarza, i to w najlepszym wypadku. O której przyjęliście tego pacjenta?
O 14.30, bo "kanapki" trochę się przedłużyły. Pacjent słowa nie powiedział, wszedł zadowolony, uśmiechnięty. I tak było przez cały tydzień, kiedy tam pracowałem. Grafik nikomu tam nie przeszkadzał w pracy.
Jeśli chodzi o czas, to miał znaczenie także dla pacjentów w Indiach, choć w zupełnie innym sensie.
Jakim?
Oni nie chcieli od nas wychodzić. Tak się cieszyli, że mogą się z nami spotkać i porozmawiać, że przedłużali wizyty, jak tylko mogli. Ponieważ nie mieli zbyt wiele okazji, by skonsultować się z lekarzem, to przy okazji leczenia laserem, czym się tam zajmowaliśmy, pytali o różne inne kwestie: a to proszę zerknąć na kolano, a to jakaś zmiana na szyi, tu boli w łokciu. Nieważne, że zajmowaliśmy się zębami.
Lekarz to lekarz.
Właśnie. Zawsze warto spróbować, a nuż się uda! Niemniej, staraliśmy się, jak mogliśmy pomóc i pacjenci byli niesamowicie wdzięczni, sympatyczni, przemili.
A jakie mieli tam gabinety?
Nie były takie całkiem złe, sprzęt był 15-, 20-letni, ale co mnie zaintrygowało, to że przy każdym fotelu znajdowała się figura jakiegoś bożka. Ten lokalny folklor wylewał się wprost z tych miejsc. Tam, gdzie my wieszamy zdjęcia zębów albo mamy półkę z pastami do zębów, szczoteczkami i wizualizacjami protez, tam oni mieli porozstawiane ołtarzyki. Tego było na pęczki, wszędzie. Dla nich — zupełnie naturalne.
Wiem, że był pan też w Egipcie.
Tak, na zaproszenie kolegi, który wykonywał dużo zabiegów podnoszenia dna zatoki szczękowej; chciał, żebym mu pomógł. Przyleciałem do Kairu w sobotę, ale ponieważ był to dzień święty, nie pracowano; za to w niedzielę — owszem. Więc ja w tę niedzielę wstałem rano jak typowy polski dentysta i pojechałem do gabinetu. Dojechałem na godz. 10, więc byłem pewny, że wszyscy są już w pełnej gotowości. Dobijam się, a tam cicho i głucho.
Dzwonię do tego kolegi — nie odbiera. Mija godz. 11, mija 12, nadal nic. W końcu o godz. 13 udało mi się z nim skontaktować. Pytam: "Co się dzieje? Mieliśmy dziś operować", na co on: "No tak, ale my pracujemy od 17". "Jak to?", pytam i słyszę: "Przecież ludzie kończą swoją pracę o 16, muszą zjeść obiad i dopiero potem mogą przyjść do lekarza". "To do której wy siedzicie w gabinecie?". "Do trzeciej". Myśląc, że żartuje, pożegnałem się, zorganizowałem sobie czas i o tej 17 przyjechałem do pracy. Wszyscy już czekali.
I co, faktycznie pracował pan do nocy?
Tak! Wyszliśmy o trzeciej w nocy i kolega do mnie: "To co, obiad?". Pokiwałem tylko głową z niedowierzaniem i pojechaliśmy na libańskiego kebaba. W hotelu byłem o piątej.
Jacy byli egipscy pacjenci?
Wyluzowani, spokojni — przecież mieli całą noc na leczenie, nigdzie im się nie spieszyło (śmiech). A poza tym bardzo różni. Jeden pacjent przyszedł i powiedział: "Nigdy nie myłem zębów, nie myję i myć nie będę. Ale implant chcę". Bardzo ciekawe podejście.
A sprzęt?
Rewelacyjny. To w ogóle bardzo ciekawe, bo Egipcjanie mają dostęp do świetnej jakości sprzętu, który kosztuje połowę tego, co u nas, bo jest prosto z Chin i nie przechodzi bariery unijnej. I tak jak u nas za fotel stomatologiczny ze średniej półki trzeba dać 80-100 tys. zł, tak tam można było kupić o wiele lepszy, z rentgenem, recepcją, całą masą dodatkowych akcesoriów za... 30 tys. zł.
Porozmawiajmy jeszcze o kosztach, ale dla pacjenta. Za granicą usługi stomatologiczne są tańsze czy droższe niż w Polsce?
Znów — to zależy. W Unii Europejskiej mamy bardzo wysokie cła i podatki na sprzęt i materiały dentystyczne, to dlatego ceny u nas są tak wysokie — jako dentyści musimy sobie te koszty jakoś "odbić". Ale np. Brazylia, gdzie różnorodność usług jest niesamowita — od gabinetów w lepiankach po nowoczesne kliniki, jakich nie znajdziemy w Nowym Jorku — produkuje niektóre materiały samodzielnie, więc taniej. I tak, podczas gdy my za jeden gram biomateriału, którego używamy w implantologii, żeby odbudować kość, płacimy 2 tys. zł, tam jest to 200 zł. I też działa.
UE to niepojęta zapora cenowa. Wszystko musi być certyfikowane, a to winduje koszty. Żyjemy w najbardziej konserwatywnym miejscu na świecie pod tym względem. Plusem tych wymogów jest natomiast jakość. Taka jest cena bezpieczeństwa.